Nie ma co ukrywać - jest w moim domu taki nieporządek, który świadomie ignoruję. Wiem, ze gdzieś jest bałagan i wolałabym, żeby go
nie było, ale jednocześnie nie czuję w sobie natychmiastowego przymusu
sprzątania. Dlatego odwracam głowę i mijam go bez jakiejś szczególnej reakcji. Przynajmniej do
pewnego momentu.
W ten sposób ignoruję ślady dziecięcych palców i
ust na szybach. Kurz na dekoderze do TV i drewnianym stoliku. Pomijam
milczeniem stertę rachunków, paragonów i dziwnych karteluszek w portfelu oraz
pokój moich dzieci jako całość.
Nie
zniosę natomiast: niepościelonego łóżka, krzywo wiszących zasłon, brudnej
muszli klozetowej i lustra w łazience, zagraconego dużego pokoju czy pełnego kosza na brudne rzeczy. Przynajmniej
nie zbyt często. Można powiedzieć, że natychmiastowe wykonywanie tych prac nie podlega dla mnie żadnym dyskusjom. Muszę (chcę) je
zrobić i koniec. Kiedy przechodząc przez pokój widzę, że zasłony wyglądają źle, to machinalnie je poprawiam. jeśli tylko zobaczę, że duży pokój wygląda jak plac zabaw, groźnym głosem zaganiam chłopaków do sprzątania. Odruchowo. Bez myślenia, że chyba trzeba by to zrobić, i że tak bardzo mi się nie chce.
Zastanawiam się czy da się wyrobić w sobie taki nawyk. Czyli,
czy systematyczne porządkowanie jakiegoś lekceważonego dotychczas obszaru w
domu, mogłoby stać się dla nas wręcz fizyczną koniecznością. Mam cichą
nadzieję, że tak, bo jest w moim domu pomieszczenie, któremu przydałoby się
więcej serca i uwagi. Chodzi o kuchnię.
Kiedy weszłam do niej kilka dni temu, wyglądała tak: